poniedziałek, 31 grudnia 2018

Szklanka do połowy pełna, czy od połowy pusta?

Z nowym rokiem jest jak z urodzinami. Nie wiadomo czy się cieszyć, że udało się przeżyć kolejny rok, czy martwić się, że mamy mniej czasu na życie?
Przyjęłam postawę pt. "mnie tam wszystko jedno". To data jak każda inna, tylko ludzie się umówili, że będzie wyjątkowa. I niech tak będzie. Każdemu życzę tego, co lubi: najpiękniejszego w życiu balu, takiego ze zgubionym pantofelkiem, księciem i karocą lub kameralnego spotkania z przyjaciółmi, albo zaszycia się z książką pod kocykiem, a jeśli taka Wasza wola, poświętowania w Kurniku!
Osobiście jestem przygotowana na każdą z wymienionych ewentualności:



Na Nowy Rok życzę Wam prostych i szerokich ścieżek, dokądkolwiek Was poprowadzą. Spotkania po drodze ludzi, którzy podadzą rękę w razie potknięcia, ale oby nie było takiej potrzeby. I - jak życzyli mi Felka z Felkiem kochani - niech wszystkie "muszę" zastąpią "chcę" i "mogę".
A dziś bierzemy co tam kto ma do wznoszenia toastów i mościmy się na grzędach! Możemy powspominać najdziwniejsze albo najbardziej oraz najmniej udane nasze Sylwestry i inne wiekopomne wydarzenia. Co tylko chcecie!

piątek, 28 grudnia 2018

Kochać, nie kochać?

Przeczytałam piękny wywiad z Amosem Ozem, poza tym tyle o tej miłości w okresie około świątecznym, że naszło i mnie. Nie, żebym się zakochała, bukbroń. Zastanawiam się tylko jak to z tym kochaniem jest i dlaczego jedni kochać potrafią, inni nie, a jeszcze innym wydaje się tylko, że potrafią i kochają.
Nie mam oczywiście na myśli miłości rodzicielskiej i siostrzano - braterskiej, bo to zupełnie inna kategoria.

Amos Oz o miłości w wywiadzie Pauliny Reiter dla GW):
(...) Zdałem sobie sprawę, że miłość nie jest aż tak słodka, jak przedstawiano ją nam, gdy byliśmy młodzi – w literaturze sentymentalnej, w kinie. Miłość łączy skrajne poświęcenie ze skrajnym egoizmem. Zawiera w sobie jednocześnie potrzebę, by poświęcić się dla ukochanej osoby, a także by tę ukochaną osobę posiąść. By dominować i zostać zdominowanym. Więc miłość ma zapewne wiele twarzy, lecz słodka nie jest. Ten obraz pary trzymającej się za ręce, idącej w stronę zachodu słońca przez ukwiecone pole, najlepiej boso...
(...) Bo było to naszą strawą emocjonalną w czasach młodości. Ale to niebezpieczny obraz. Stwarza oczekiwania, których żadna miłość nie jest w stanie spełnić.
(...) Największym kiczem na świecie, przykro mi to mówić, jest chrześcijańskie rozumienie szczęścia. Nie, nie zmieniam tematu. Chrześcijańska idea głosi, że jeśli będziesz postępować słusznie, to zostaniesz nagrodzony szczęściem, jeśli nie na tym świecie, to w przyszłym życiu. To szczęście wyobrażone jest jako stan jakiegoś polegiwania z zamkniętymi oczami, wyciągania nóg i czucia się wiecznie zadowolonym. To przecież nie leży w naszej naturze! To absurd. Albo mamy szczyt, albo równinę. Albo plateau, albo klimaks. Jeśli istniałoby coś takiego jak wieczny orgazm, to nie byłoby orgazmem. Dlatego idea życia „długo i szczęśliwie” jest dla mnie ostatecznym kiczem. I to kiczem niesłychanie niebezpiecznym, bo niszczącym wiele żyć.
(...) Wielu ludzi zakochuje się i oczekuje, że teraz będą już szczęśliwi. Ona mnie kocha, ja kocham ją – bądźmy szczęśliwi! To właśnie jest szczęście, na które czekaliśmy! A potem to po prostu nie działa.
(...) Radość pojawia się i znika. Życie nas tego uczy i to trudna lekcja. Jeśli będziemy oczekiwać, że miłość zapewni nam wieczną radość, wieczną przyjemność, słynne „żyli długo i szczęśliwie”, to jest to recepta na katastrofę (...). 




Jestem w tej kwestii kompletnie wygłupiona i nic już nie wiem. Do której należę kategorii? Tych, którzy kochać potrafią, tych, którzy nie potrafią, czy tych, którym się wydaje, że potrafią? 
Nie wiem czy kiedykolwiek rozstrzygnę ten dylemat, bo na razie mam głęboką awersję w tej kwestii. Czego Wam nie życzę.


niedziela, 23 grudnia 2018

Piąte święta, piąty rok

I tak oto nadeszły piąte święta i piąty rok w Kurniku. Kolejny rok...
Dla kogoś dobry, dla kogoś gorszy, dla kogoś całkiem zły - jak to w życiu. Chciałabym, aby to, co nadejdzie było wyłącznie dobre i piękne. I tego życzę Wam z całą kurniczą mocą (a jest ona niemała). Z mocą szczególną i ukierunkowaną życzę Wam dobrego zdrowia. Zwizualizowałam je sobie jako pomarańczowy (nic nie poradzę na to, że w takim kolorze mi się zwizualizował) punkt w przestrzeni i w tym kierunku wysłałam świetlną wiązkę w formie jakby pęku strzał. Mają się dobrze wbić w ten pomarańczowy punkt i trzymać mocno!
Dla mnie był to rok przełomu i ważnych decyzji. Mogłam tutaj (w sensie wymuszonej okolicznościami lokalizacji) utknąć albo mogłam iść dalej. Ruszyłam, ale nie mam pojęcia, w którą stronę to wszystko pójdzie i co wyniknie z podjętych decyzji, bo tego nikt nie wie. Mam marzenia i nieśmiałe plany, ale wiecie jak to z planami bywa.
Rozpędziłam się, a przecież to mają być życzenia świąteczne, nie noworoczne. Jednak święta to tylko dwa dni nieco inne od pozostałych. Cieszcie się nimi każdy na swój sposób, niech Was nie zmęczą, nie rozczarują, niech będą warte wszystkich przygotowań i związanych z tym emocji. Niech będą dobre i odświętne!

czwartek, 20 grudnia 2018

Pokurczek Frytka, Freta Garbo i meteorologiczna niespodzianka.

Pamiętacie malutką sunię, którą ktoś porzucił w podwarszawskiej stajni? I w której zakochała się moja Córka? Wiadomość dotarła do mnie za pośrednictwem naszej nieodżałowanej Małgosi, DamyKier, a ode mnie już prostą drogą do Córki. To było całe 4 lata temu!
W dużym skrócie było to tak: z Córką i Zięciaszkiem (wtedy jeszcze nie Zięciaszkiem) pojechałam po psinkę. Mój Córuś gdzieś wyjeżdżał na kilka dni, ponadto był w trakcie przeprowadzki. Fretką miał przez ten czas zająć się kolega, Pan M. I zrobił to nadzwyczaj rzetelnie, bowiem zakochał się w suni na śmierć i prawie na kolanach błagał, aby mu jej nie odbierać. I tak się stało. Serce krwawiło wszystkim zainteresowanym stronom, aczkolwiek trudno, nie o nas tu chodziło. Tak więc Fretka, z racji wybitnej swej urody zwana dalej Fretą Garbo, została na zawsze u Pana M., a moja Córka natychmiast poleciała do schronu i zabrała stamtąd wychudzonego pokurczka, który dostał dumne imię Frytka i dziś jest nieco narwanym, ukochanym pączusiem. O, takim:

 Z siostrą Lamą:

Całą historię możecie przypomnieć sobie tutaj.
Zupełnie niespodziewanie odezwał się do mnie Pan M. od tamtego czasu - jakże słusznie - zwany Panem Na Zawsze.
I znów radość! Podwójna!
Dzień dobry,
dawno się nie odzywałem, ale ponieważ niedawno minęły już 4 lata (w
sumie już prawie 1500 dni) odkąd Fretka u mnie mieszka uznałem, że
warto napisać i opowiedzieć o tym co u nas. Fretka ma się doskonale,
jest nadal tą samą kochana przylepą co na początku, choć teraz jest
już znacznie pewniejsza siebie. Co więcej, do jej psiego stada
dołączył drugi bezdomniak - Wąski. Tym razem jest to pies adoptowany
ze schroniska. Mimo, że jest od niej dużo młodszy, ma ok. 2-3 lata, i
ma więcej energii to pieski dogadują się ze sobą doskonale. Fretka
oczywiście jako lokator starszy stażem przejęła rolę lidera stada, ale
z cierpliwością znosi energiczność młodszego brata ;) W załączniku
przesyłam również kilka zdjęć.
Pozdrawiamy serdecznie i życzymy wesołych świąt! 

Wąski. Niewąski z niego piękniś!
PanieM. Na Zawsze - dziękujemy!

A dzisiaj z rana meteorologiczna niespodzianka. Jak to w grudniu:








poniedziałek, 17 grudnia 2018

Pakistańska ciężarówka model 1.1hybrid i zagadkowy poniedziałek.

Dostałam dzisiaj prezent od LilkiB. Takiego prezentu nie dostałam jeszcze nigdy. Ponieważ daaawno nie było żadnej zagadki, proponuję ją Wam dzisiaj. Co dostałam od LilkiB? Dla ułatwienia uchylam rąbek opakowania i dodam, że nie jest to ani dom, ani okno, ani dachówka, ani nic z tych rzeczy, hrehre.

Zagadka jest dosyć trudna, ale nie będziecie męczyć się daremnie. Kogoś, kto zgadnie jako pierwszy, uszczęśliwię taką oto skrzyneczką pomalowaną przeze mnie w dowolne wzory, w kolorystyce wybranej przez Szczęśliwca. Szczynka nie jest taka duża, na jaką wygląda. Mierzy sobie jakieś 22 x 15 cm, w środku ma fajne przegródki na biżutki na przykład. Albo na likarstwa, hrehrre.


A teraz ni ma to tamto, musicie się zachwycić kolejną pakistańską ciężarówką. Jest to model 1,1 hybrid. Kolory oczywiście przekłamane, hybrid jest raczej głęboko szafirowa, a nie ciemnoniebieska. Przed:



 Po:







 Gdyby nie spodobało Wam się powyższe, to tutaj nie macie wyboru:






piątek, 14 grudnia 2018

Robić? Nie robić? Oto jest dylemat.

Nowy rok za pasem, a wiadomo, że z nowym rokiem, nowym krokiem. Choćby na emeryturkę. A jak się już człek zachłyśnie i nasyci wolnością, czegoś zaczyna mu brakować. Taki właśnie etap osiągnęła Marta i postanowiła dowiedzieć się jakie jest Wasze zdanie lub ewentualne doświadczenia w tej sprawie.

Mówi MM.:

Od dwóch miesięcy jestem na pełnej emeryturze, w sensie takim, że nie pracuję w hucie. Trochę się porozkoszowałam wolnym czasem, brakiem przymusów wszelakich, w tym przede wszystkim brakiem wiszącego nieustannie nad głową bicza, który nie dawał wytchnienia w dzień wolny od pracy, bo ciągle było nie dość dobrze; trzeba było coś opublikować, wziąć udział w jakiejś - czasami pożal się Boże - konferencji, więc i coś przygotować, stworzyć mowę na absolutorium, poprawić prace, których poziom przyprawiał czasami o mdłości. Itd., itp. No więc mam to, o czym marzyłam już od długiego czasu, a raczej nie mam. Za to mam dylemat, bo tak powolutku zaczyna mi czegoś jakby brakować, a może wcale nie? 
Z jednej strony bowiem jest mi z tym dobrze. Budzę się rano i myślę – czy ja dzisiaj muszę wychodzić z domu (umyć włosy, napędzić ździebko urody z pudełka, pomyśleć co włożyć na grzbiet), czy też mogę dać sobie totalny luz? I to, że mam taki wybór, jest fajne. Z drugiej jednak strony (bo na ogół jest jakaś druga strona) mam niejaki niepokój. Bo co będzie jak za czas jakiś przestanie mi się w ogóle chcieć wychodzić, albo wychodząc chcieć cokolwiek ze sobą zrobić? Może więc jednak zrezygnować z części tej „wolności” i dać się wciągać w różne aktywności, póki jeszcze są one proponowane? Albo sobie poszukać takich, które wcale proponowane nie są, a mogłyby dać mi satysfakcję (chociażby jakiś wolontariat na rzecz…). 
Chociaż tak się nie chce… No i co… robić coś czy nie robić? Bo na razie tak mi dobrze… Ale z drugiej strony jak mi przestanie być tak dobrze, to może już być za późno. Ratunku!!! Co robić (albo nie robić)?

wtorek, 11 grudnia 2018

Pakistańska ciężarówka model light 1.0

Dzisiaj miało być poważnie (z tekstem MM.) albo z tekstem Jacka Dehnela o tym, czy jesteśmy przedmurzem. Czego, dowiecie się jednakowoż w następnym odcinku.
Na zewnątrz jest tak ponuro i paskudnie, że odrobina koloru nie zawadzi. Skończyłam tuning pakistańskiej ciężarówki i rzucam Wam ją na pożarcie.
Oto ona i niech się dzieje, co chce. Tu oczywiście "przed":



Może się podobać lub nie, ale przyznacie, że odleciałam! Nie macie pojęcia, jakie to było przyjemne! Samo mieszanie farb, a zapach wosku, mmmm, uwielbiam! Budziłam się rano i myślałam co i gdzie i jakim kolorem:)
Plamy na płachcie to deszcz. Wstrzeliłam się z trudem, żeby w tych ciemnościach zrobić w miarę przyzwoite zdjęcie:






piątek, 7 grudnia 2018

Nudy nie ma...

Nie spodziewajcie się dziś fajerwerków. Miałam awarię wod-kan, a taka awaria - jak wiadomo - jest najmilsza ze wszystkich awarii na świecie. Tu cieknie, tam wypływa, ówdzie wybija. Najpierw strzelił zawór pod zlewem w pralni. W sumie się ucieszyłam, że to tylko zawór, bo myślałam, że pękła rura w ścianie - wszystko na to wskazywało. Cudem złowiony hydraulik przyjechał, o dziwo, naprawił, skasował, pojechał. O pierwszej w nocy strzeliła spłuczka w toalecie. Woda waliła jak Niagara, na szczęście w rury, nie na zewnątrz. Nie było wyjścia, musiałam zamknąć główny zawór. A to odcina wodę w ogóle - wiadomo. Kiedy zakręciłam ów zawór, tenże zaczął przeciekać, kapać, sączyć. Podstawiłam dużą miskę i poszłam spać, cóż było robić o tej porze? Szczęściem ten sam hydraulik przyjechał rano bez ociągania, parę stówek wziął i po sprawie.

Jakby atrakcji było mało, okazało się, że moja Mama wcale nie urodziła się wtedy, kiedy myślałam, że się urodziła! Poszłam do USC po maminą metrykę urodzenia, potrzebną do załatwienia różnych spraw urzędowych. Złożyłam stosowne formularze, po kilku dniach dzwoni do mnie pani z urzędu z informacją, że takiej osoby nie ma w żadnych księgach! Zgłupiałam i zwątpiłam we wszystko - w swoje zdrowe (jeszcze) zmysły, w panieńskie nazwisko Mamy i jej miejsce urodzenia. Rozmowa z urzędniczką skończyła się niczym. Zadzwoniła wszak po kilku godzinach, że - victoria! - jest! Tyle tylko, że w księgach stoi jak byk, że urodziła się w 1924, a nie w 1925 jak to figuruje we wszystkich dokumentach, z dowodem osobistym włącznie!
A było to tak. Mój dziadek, a Mamy ojciec chciał, aby dwie jego córki (Mama i jej siostra) poszły razem do szkoły. Zmienił więc Mamie datę urodzenia - przed wojną w małej miejscowości to raczej nie było problemem. Dziadek miał jedenaścioro dzieci, więc kto by się w tym połapał! Znałam wcześniej tę historię, ale nie sądziłam, że we wszystkich dokumentach figuruje fałszywa data urodzenia!
Sama już nie wiem co sądziłam, teraz dopiero jestem skołowana! I nigdy nie wiedziałam, czy Mama jest o rok starsza niż data w dowodzie, czy odwrotnie. Teraz już wiem...
To bynajmniej nie koniec tej historii. W tej sytuacji konieczna jest zmiana peselu. W ślad za tym ważność traci jej dowód osobisty. Mama jest całkowicie splątana, nie ma z nią kontaktu, niczego raczej nie podpisze, ani nie pójdzie do fotografa. Fotograf będzie musiał się pofatygować do niej. Jak i urzędnik z gminy. A może i notariusz w tej sytuacji?
Możliwe, że Mama będzie pierwszą osobą w Polsce, która w tym wieku zmienia dowód osobisty! Czujecie to? Zamieszanie w banku, ZUS-ie i w tej chwili nie potrafię przewidzieć, gdzie jeszcze ta sprawa okaże się problemem.
Nie potrafię pojąć (ani MM.) jak to możliwe? Jakim cudem w dowodzie osobistym jest inna data, niż w metryce? Jak ta nasza Mama funkcjonowała przez całe swoje długie życie? Nigdy nie była jej potrzebna metryka? To pytania retoryczne oczywiście. Tego już się nie dowiemy.
Zdjęć z awarii wod-kan nie będzie. Żałujecie, prawda?
Łapiemy każdy przebłysk słońca:


Na olx kupiłam takie cuś (barek?) za 3 dyszki. Zapomniałam zrobić zdjęcie całkiem przed, ale poniżej jest prawie przed. Zamierzam go ustroić jak pakistańską ciężarówkę:


niedziela, 2 grudnia 2018

O zgubnych nałogach, tom II

To co, dalej chwalimy się naszymi nałogami/ kompulsjami/natręctwami/maniami/bzikami?
Zdjęcie od czapy, chociaż nie do końca, bo przedstawia mój nałóg, bzika i natręctwo w jednym:
Zdjęcie słabiutkie, ale robione zza węgła. Wiadomo - albo jakość albo scenka! Na ustawki nie ma czasu.

Moja walka

Właściwie powinnam była zatytułować post "Nasza walka". Wprawdzie MM pisze o sobie i swoich zmaganiach, ale i mnie to dotyczy, bo ja też walczę. Palę i popalam z przerwami dłuższymi i krótszymi całe życie. Nie są to jakieś straszliwe ilości papierochów, czasem jest ich dziesięć, czasem mniej, czasem więcej, czasem wcale. Jest ich jednak wystarczająco dużo, aby coś z tym zrobić. Przystąpiłyśmy do odwyku razem z MM, tak będzie łatwiej. I podpisuję się pod jej słowami, że TO siedzi w głowie i jest bardziej sprawą nawyków niż fizycznego uzależnienia od nikotyny. Sięgamy po papieroska w określonych miejscach i sytuacjach i to wtedy najbardziej nam go brakuje.
Od 10 dni nie sięgam, daję radę bez większych problemów.

Na ławce w parku siedzi dwóch emerytów:
- Popatrz jak młodzież ma ciężko w tym kryzysie... jednego papierosa na pięciu muszą palić...
- No, ale dzielne chłopaki. Mimo wszystko się śmieją... 
Próbowałam też zmobilizować do odwyku sąsiadkę, ale twarda jest. Wytoczyłam argument finansowy, że po pierwsze:
- odkładając przez rok to, co puszcza się z dymem, można by pojechać na tydzień do cieplejszego kraju. Sąsiadka miała na to logiczny kontrargument: Tylko tydzień przyjemności? Z papieroskami mam je przez cały rok!
Po drugie:
- za przepaloną kasę co miesiąc można mieć parę niezłych butów. Sąsiadka na to: A po co mi tyle butów?
To co, jak tam u Was z paskudnymi nałogami? Alkohol, dragi, hazardzik? Dajecie radę?
To mówiłam ja, Hana.
 Kroki rzucania palenia - KWEJK.pl - najlepszy zbiór ...
Teraz mówi MartaMarta:
To będzie kolejny post ekshibicjonistyczny. A dotyczyć będzie mych uzależnień, a raczej jednego z nich (co chyba znaczy, że mam ich więcej).
A o uzależnienie nikotynowe chodzi. Pierwsze papieroski, palone z towarzyszącymi im lekkimi mdłościami, wypaliłam w okolicach matury. Miałam wtedy 17 lat (mój boziu!). Potem było popalanie z różnym natężeniem (wszyscy wtedy palili, to była norma). Gdzieś tak po rozpoczęciu pracy zawodowej, na uczelni, to dopiero się zaczęło palenie! W pokoju, w którym miałam swoje biurko było gęsto od dymu, bo nie „mieszkałam” w nim sama. W ciąży, która nastąpiła zaraz potem, w paleniu była przerwa, choć - niestety wyznać muszę (mam nadzieję, że mój syn tego nie przeczyta) - że nie była to całkowita abstynencja. Do tej pory wyrzucam to sobie. A potem już poszło… i szło aż do roku 1997. Od tej daty, aż do roku 2015 (śmierć mojego męża) nie paliłam, choć nie zmusiły mnie do tego żadne okoliczności zdrowotne. Zwyczajnie, przestało mnie to bawić. Smród (za przeproszeniem), kasa i tak w ogóle. Nie i już.
No i od prawie czterech lat znowu się zmagam. A teraz, od 10 dni próbuję znowu nie palić. I – wiecie co – Bezowa – słyszysz też? – to jest do zrobienia. Gadki uzależnionych od nikotyny o tym, że organizm się domaga, że nie można zbyt gwałtownie itp. to moim zdaniem czcze gadanie. Uzależnienie nikotynowe jest wyłącznie w głowie. Albo prawie wyłącznie. A reszta, która jest nie tylko w głowie, jest do pokonania przez głowę właśnie. Nie wiem czy wytrwam, ale powiem Wam o tym tak czy owak. Jednak chwilami nachodzą mnie myśli – czy warto, czy może sobie jednak odpuścić, przecież, jak mówią, co sobie żałować, jak może niewiele już zostało… Bo palenie - poza wszystkim - przyjemne jest. Zaraz potem przychodzi myśl, że może warto jednak powalczyć o dodatkowe parę lat życia?
stara babka śmieszne memy i demotywatory facebook - stara ...
Pozdrawiam wszystkie Kury, niepalące i PALĄCE oraz wyzywam na pojedynek! Kto podejmie rękawicę?

MartaMarta

czwartek, 29 listopada 2018

Post z marszu

Prawda jest taka, że nie mam weny, a wybieg zapchany. Ponadto nie mam czasu, ponieważ idę na pokaz ostatniego filmu Zanussiego. Zaproszono mnie z nagła i z zaskoczenia, a ja pochopnie zaproszenie przyjęłam. To teraz wiecie - pazureiry (farba, na szczęście kredowa!), koafiura i niemamwcosięubrać. To popatrzcie na moją ryczkę (czerwona) i na ryczkę z netu. Nie to, że moja jest przecudowna. To raczej ta z netu jest koszmarna. Dawno nie widziałam takiego okropieństwa. To już wolę abądki z opon - one udają tylko abądki, a nie stół Ludwik XIV. Chyba że to jest przenośnia taka, że pniok zostanie pniokiem nawet posrebrzany i na giętych nóżkach.


To wybitne dzieło sztuki użytkowej kosztuje 340 zł jakby ktoś chciał.
A to jest moje świeżo umyte (przedwczoraj) okno:

Koty mają na parapecie miskę (kobaltową!) z wodą, bo inaczej Wałek im natychmiast wypija. Nie wiem dlaczego, nie zgłębiłam tematu. Malina pijąc wkłada do miski łapę i potem z obrzydzeniem ją otrzepuje.
To ja idę przetrzepać pióra, a Wy gdaczcie sobie. Wieczorem (o ile nie będzie to zbyt późny wieczór), powiem Wam gdzie byłam i co widziałam.

niedziela, 25 listopada 2018

Dla odmiany post o niczym

Poświętowałyśmy uczciwie za pomocą 623 komentarzy i trzech postów, pora wrócić do codzienności. Meteorologicznie nie jest ona porywająca, ale cóż - liściopad najgorszym miesiącem jest. Potem już z górki i tego się trzymam. Śniegu nie ma i niech go nie będzie jak najdłużej, bo nie mogę się dostać do zimowych opon. Koleżanka jest w trakcie zamiany mieszkania na dom, czekania na kredyt, przeprowadzek w tę i nazad - w każdym razie to skomplikowane. Istotą jest fakt, że w mojej szopie trzyma 2/3 swoich gratów. Trzymam tam również swoje oponki i teraz się do nich nie dostanę bez pomocy jakiegoś osiłka. Przy zagracaniu (sierpień) jakoś żadna z nas nie myślała o zimie.
Na ciemność całodzienną dobra jest robota, najlepiej kreatywna. Ryczka zmieniła oblicze po raz kolejny, aczkolwiek nie wiem czy ostateczny.
Przed:
W międzyczasie:


Teraz (jeszcze nie mówię, że "po"):



Farba kredowa o nazwie "antracytowa czerń" + patyna + wosk. Zdjęcie wyjątkowo dobrze oddaje kolor.

Jadąc do koleżanki na wizję lokalną nudziłam się w korku. Lubię krukowate - one wyglądają, jakby wiedziały coś, czego my nie wiemy:


Wizja lokalna dotyczyła kredensu, który chciałby być poddany liftingowi. Będzie co robić, ale raczej się podejmę. To poniżej nie jest kredensem koleżanki, ale o identyczny chodzi. Koleżanka M. ma taki i już nie może na niego patrzeć, dlatego poprosiła mnie o lifting. Przyszła na niego pora, po 30 latach, nie? No i ma potencjał.

Tak więc testuję różne farby, kolory, podkłady i woski.

No i tak to. Ach! Jak pięknie:



Gdyby nie ten chorerny samolot: