poniedziałek, 30 czerwca 2014

Zaklinałam deszcz

Co za presja, omamuniu, co za presja! Trzy dni mnie nie było i zaraz, że pajenczyny się snujom! Prowadziłam intensywne życie w realu! Byłam m.in. u Hali, której urodziła się wnuczka i tak w kontekście Hala opowiadała o swoich dzieciach, zwłaszcza o córkach, o tym, jakimi były dziećmi i jak je, 15-letnie, przestrzegała przed mężczyznami: bo to wiadumo, chłop portki zdyjmie i idzie dali, a ty z tym zostaniesz jak jako głupio...
Potem przyjechała moja Siostra i byłyśmy w Czaczu, ale bez ekscesów - ot nabyłyśmy parę drobiazgów. Po powrocie zastałyśmy to:

Przez resztę czasu prowadziłyśmy długie, siostrzane rozmowy co i raz z nadzieją spoglądając w niebo, bo deszczu u nas nie było od miesiąca, a może i dłużej. Wszystko schnie i cały ogród zaczyna wyglądać mrocznie. Starą, mandżurską metodą próbowaliśmy z Moim wywołać deszcz, ale chyba coś poplątaliśmy, bo się nie udało. Co zrobiliśmy źle?





Bardzo się przyłożyliśmy. Dlaczego nie pada???

czwartek, 26 czerwca 2014

Pokazuję nogi po mrocznej stronie ogrodu

Aby nie było, że nic, tylko się chwalę, to się nie pochwalę. Pokażę Wam różne okropne, fstrentne, obżydliwe zakątki ogrodu. Myślicie sobie, że on cały taki wycykany? Że tylko słowiki, skowronki i jaskółeczki tirli-tirli? Jesteście w błędzie. Ma on swoje mroczne zakamarki, sekrety i tajne życie. Za kakuarem - wiadomo - dom jaszczurczych schadzek. Komin upodobały sobie wróble - wczoraj wypuściłam z kominka w "salonie" trzy sztuki. Nie, żeby jednorazowo. Operację powtarzałam trzykrotnie. Opracowałam metodę ich uwalniania. Koty i psy idą do pierdla, zamykam wszystkie drzwi, sprzątam z parapetu szfystkie durnostojki, otwieram okno, potem kominek i tyle wróbli widzieli. Dobrze, że kominek z drzwiczkami. Nie muszę sprawdzać, czy się tam jakiś ptak nie zaplątał - koty mi powiedzą, gdybym przeoczyła. Na kominie obory z upodobaniem przysiada miejscowy bocian. Dzisiaj nóżka mu się obsunęła i strącił dwie cegły. Chwat! Kret też mocarny - wykopał jeden z kamieni, którymi wybrukowałam stopy guazu. Przy guazie świeży kopczyk, a na samym jego czubku kamień! Dalie zeżarły ślimaki razem z kwiatami, zostały tylko środki na gołych łodygach. I to w jedną noc! Wczoraj były, dzisiaj nie ma. Jodłę w zapamiętaniu wykosił Mój, bo zarosła trawą do pasa. Że nie wspomnę o tym:

To jest dziura, wykopana przez - kto zgadnie?

a/ przez (K)reta
b/ przez Mojego
c/ przez Frodo
d/ przez Wałka
e/ przeze mnie
f/ przez sąsiada
A w dziurze skarb:
Poniemiecka piersiówka?
Idźmy dalej.
Szpaczy raj, czyli morwa
Ogon skorpiona

Plantacja pokrzyw
Kawałek obciętego żywopłotu, reszta rośnie. Nowe nożyce nabyte, za tamte, trefne, kaska oddana.
Plantacja chrzanu i pokrzyw
Sianokosy. Ktoś chce sianko?
 Nie chwalę się. Urobek ostatnich dni. Przed:
I po:
Ze starego kosza Frodka wycięłam dno i teraz robi za płotek
 Z aksamitkami posadziłam kwiatki, których nasiona zebrałam w rowie w Zakopanem. Wzeszły i zobaczymy, jak się zaaklimatyzują. Nie wiem, co to jest, przypomina topinambur, ale kwiaty i liście ma dwa razy większe. W tym miejscu może być ekspansywny ile chce.

Ja naprawdę się nie chwalę, ale widzicie te nogi do pasa?
Za zielenią jest kakuar. Trochę mi szkoda, że zarósł aż tak... Nie chwalę się, ale miesiąc temu jeszcze tam był!
Jestem w Poznaniu. Ale wrócę!

wtorek, 24 czerwca 2014

MOJA ULICA

Hana przedstawiała swoje gospodarstwo, chciałam i ja coś wam opowiedzieć o mojej ulicy i pokazać wam moją ławeczkę:)))

Moja ulica a właściwie uliczka, jest dość długa. Pamiętam ją, jak jeszcze była brukowana kocimi łbami, taka sobie wiejska ulica z kamieniami. Potem była kostka, a wyasfaltowana została dopiero w latach 70-tych.. Zmienia się z latami, ale nadal zachowuje charakter trochę wiejski, trochę małomiasteczkowy.  Górna połowa, aż do skrętu do szpitala,  jest bardziej cywilizowana. Jest tam apteka całodobowa (w miejscu, gdzie poprzednio był sklep spożywczy), jest mój dentysta, kiosk Ruchu, jest mały, ale poręczny sklepik spożywczy i zakład tapicerski (był tam od wieków!). Z dzieciństwa pamiętam jeszcze kuźnię, w miejsce której był potem bar, a obecnie prywatne mieszkanie.

Schodzimy w dół, mijając pensjonaty dla turystów, ale i dawne małe domki z ogródkami. Dochodzimy do drugiego ośrodka życia ulicy: piekarnia, dawno temu piekąca pyszne pachnące chleby i wspaniałe bułki wodne, obecnie niestety kluchy z polepszaczami i waciane bułeczki. Naprzeciwko piekarni zakład szewski, z szewcem starej daty, okropnym bałaganem i zapachem skóry w środku. Pan szewc woli spędzać dni na ławce pod piekarnią i omawiać sprawy świata tego z piekarzem i znajomymi. Naprawę butów traktuje chyba raczej hobbystycznie, zamykając zakład kiedy mu się podoba i kiedy nie ma weny do pracy. Obok niego naprawa AGD, niestety droga... Obok piekarni był jeszcze drugi sklep spożywczy, ale się nie utrzymał. Był on tam w czasach mojego dzieciństwa i często Mama mnie wysyłała po kostkę masła albo 25 dkg kawy Super, czasem Marago. W onych czasach był koło sklepu jeszcze kiosk Ruchu, prowadzony przez trochę chyba niezrównoważonego pana, który strasznie lubił krzyczeć i wszystkie dzieciaki z okolicy się go bały.

Idziemy dalej w dół i mamy wielkie garaże i plac, gdzie dawniej był zakład oczyszczania miasta, a obecnie baza transportowa prywatnej firmy. To też miejsce z historią, przed wojną były tam garaże samochodowe pana Rippera, który brał udział w międzynarodowych wyścigach samochodowych. Moje okna mało romantycznie wychodzą właśnie na ów plac, gdzie parkują autobusy i busy, ale wolę to niż np deweloperkę czy domy komunalne. Przyzwyczaiłam się już przez tyle lat, że zawsze tam były samochody i nie przeszkadza mi to specjalnie.

Zaraz za placem straszy szkielet spalonego starego drewnianego domku. Mieszkańcy wymarli, spadkobierca przebywa od lat zagranicą i dom stał się miejscem spotkań bezdomnych. którzy niedaleko stąd mieli swój ośrodek, ale po spożyciu nie byli tam wpuszczani.   Niestety kiedyś zaprószyli ogień, pożar wybuchł w nocy i dwóch z nich zginęło w pożarze... Miałam wtedy stracha, bo to prawie naprzeciw mojego domu, rury od gazu przebiegają pod ulicą i obok domu. Akcja gaśnicza trwała długo, dom palił się jak chrust. Potem wszystko zabito deskami, furtkę od ulicy też i nikt tam już nie zachodzi, a dom pomału niszczeje i rozpada się po kawałku...

No i dochodzimy do mnie:))
Przy furtce wita gości Tropik z kółkiem w paszczy:


Dalej zaczyna kwitnąć mój ukochany jaśmin:



A w oknie storczyki:


Na podwórku za domem mój busz z dzikim bzem koralowym, który sam się posiał:


Na owym bzie niestety w niedzielę rozegrał się ptasi dramat. Uwiły sobie tam gniazdko kopciuszki, bardzo nisko, na wysokości oczu. Były już pisklaki i niestety w niedzielę odbyła się jakaś napaść na gniazdko, nie wiem czyja, bo jak się zorientowałam, że coś się dzieje i głośne ćwierkania mnie doszły, to już było za późno i gniazdko puste:(( Musiały je jakieś ptaszyska wymordować. Dwa lata temu w podobny sposób zginęły pisklęta trznadli i szpaków, wybite przez sójki. Natura jest czasem okrutna. Koleżanka spod Wrocławia pisała mi, że u niej sójki rozbiły budkę dla szpaków i też pożarły pisklaki. Wredne ptaszydła! Już nie chcę żadnych gniazdek u siebie na podwórku, zawsze się to źle kończy...

A tu moja ławeczka podwórkowa:


I Tropik czujnie obserwujący ulicę, czy przypadkiem nie pojawi się tam niejaki Kajtek, którego ulubionym sportem jest dopadać naszej furtki i żreć się z Tropikiem przez sztachety. Zwłaszcza o siódmej rano jest to niebywale atrakcyjne...



Lubię moją ulicę, choć nie jest reprezentacyjna, lubię moich sąsiadów. I tych najbliższych i tych troszkę dalszych, niektórych znam od dzieciństwa i bawiliśmy się razem w podchody, niektórych od nie tak dawna. Ale miło mi jest, jak ktoś przechodzi, zapyta co słychać, zamieni parę słów, zawsze uśmiechnięta pani Krysia, sąsiad, który zawsze coś pomoże naprawić, najbliżsi sąsiedzi, którzy opiekują się psem, gdy wyjeżdżam czasem. Mieszkając tu przez całe życie jestem tu zakorzeniona i czuję, że to moje miejsce. W końcu domek wybudowała moja babcia własnymi rękami z pomocą sąsiadów:) Niedawno znalazłam w papierach zezwolenie na budowę, z roku 1927... Ale o historii domku to już kiedy indziej, bo zanudzę was na śmierć. 


  

niedziela, 22 czerwca 2014

Trochę "przed" i trochę "po"

To jest post w odpowiedzi na postulaty w sprawie utworzenia nowej platformy wymiany myśli. Akurat znalazłam zdjęcia domu "przed" i "po", to Wam pokażę. Osobiście uwielbiam je oglądać. To tak, jak ze zdjęciami z wesela np. córki. Katuje się nimi znajomych w złudnym przekonaniu, że ich to bawi i cieszy tak samo, jak nas. Zdjęć z wesela nie będzie, bo i wesela córki nie było. Ale tych "przed" nie odmówię sobie, chociaż oszczędzę Was i wszystkich nie pokażę. Na początek Frodo "przed", tzn. 4 lata temu. Miał wtedy ok. 8-9 miesięcy. I teraz. Mój Król Lew:
Wejście przebudowaliśmy trochę. Drzwi wejściowe "patrzyły" na ulicę. Bez sensu.
Tutaj te drzwi wejściowe od strony ulicy. Widzicie zboże, które rosło wokół domu?
Widok ogólny
To nie jestem ja, ani Mój. To poprzedni właściciel
A tu syn właściciela i ja!
To jest moje ulubione zdjęcie! Cerata jest urzekająca.
Może kiedyś pokażę resztę, jak wreszcie porządnie posprzątam
Zdjęcia w zasadzie są już nieaktualne, bo robione chyba z 2 lata temu. Rośliny urosły, w domu, choć niewiele, trochę się też zmieniło.
A dzisiaj namalowałam to:
Omamuniu, ale się chwalę! To jest barter, który zrobiłyśmy ze Złotym Kotem. Mój zapytał, czy nie mogłabym rysować np. za żywność...
Dla równowagi powiem, że mamy paskudne panele po poprzednikach na podłogach, w sieni ohydną, post-gierkowską boazerię, plastikowe, białe okna i takież parapety... i mnóstwo innych, nie-cierpiących-zwłoki prac. Ale, co tam, wycyckany dom nie jest zabawny. To gonimy tego króliczka...

piątek, 20 czerwca 2014

To i owo, tu i tam...

Przedwczorajszy dzień zaczął się od załatwiania przeterminowanych upierdliwości ubezpieczeniowych pozostawionych nam przez pana od ubezpieczeń, który porzucił nas był bez słowa. Pisałam już o tym, jednak nie pisałam, że w razie czego konsekwencje tego porzucenia byłyby o wiele gorsze, niż mogłoby się wydawać. Czym innym bowiem jest dom nieubezpieczony od paru miesięcy, a czym innym nieopłacone OC. Mój, na ten przykład niczego nieświadom, pojechał do Międzyzdrojów. Nic się nie stało, ale gdyby coś? Nawet nie chcę o tym myśleć. No, ale skleroza nie boli, też powinniśmy o tym pamiętać. I ja w zasadzie nie o tym. Bo potem było już tylko lepiej. Wracam do domu jako dumna posiadaczka nowej i ważnej polisy OC, a tu czeka na mnie to:
Tak! To torba od Złotego kota, z podszewką zrobioną na zamówienie! W kury! Zdjęcie przekłamuje, w rzeczywistości to cudo jest bardziej brązowo-czekoladowe. Zrobiłyśmy dil i barter, a co! Umie się zrobić parę rzeczy! Torba jest niewiarygodnie starannie wykończona - te kieszonki na zameczki, te przegródki i różne kieszenie! I już wiem, że to moja ukochana, letnia torba. Pasuje jak ulał. Dziękuję Królowo o Złotych Rękach!
Wydało się już, że miałam urodziny, to nie będę ściemniać. No miałam. Nie bardzo je obchodzę, im dalej w las, tym mniej. Jednak od Mojego dostałam prezent, który ucieszył mnie jak mało co. Przecież nie odmówię, nie? To coś, o czym marzy każda elegancka, wyrafinowana kobieta! Miałam pokusę, aby zadać Wam zagadkę, ale nie zgadłybyście w życiu never! Tadaaaam! Oto on:
To są elektryczne nożyce do cięcia trawy tam, gdzie kosiarka nie dojdzie, np. przy guazach! Z nożem do formowania pomniejszych krzewów (to dłuższe). Od zwykłych nożyc miałam bąble na palcach, a takie cuda oglądałam tylko na obrazkach! Naciskam guziczek i brzrzrzyyyt! Ucięte! I żaden kabel mi się nie majta, bo to cudo działa na akumulator. To jeszcze nie koniec niespodzianek. Gawędziłam sobie z Siostrą, opowiedziałam Jej o prezencie, a Ona zadała mi bardzo mądre pytanie: Czy z tym cudeńkiem trzeba się schylać? No pewnie, odparłam. Są wprawdzie do tego specjalne drążki, coby się właśnie nie schylać, ale drogie prawie tak samo, jak cała reszta. Kto zgadnie, co na to moja Siostra? Otóż moja Siostra na to: To masz ten drążek ode mnie! I mam!!! To znaczy jeszcze nie mam, bo w międzyczasie pozamykali sklepy, ale jutro polecę i kupię! Wychodzi na to, że warto NIE obchodzić urodzin.
Kolejną dobrą wiadomością tego dnia była wiadomość, że możemy pożyczyć ciężarówkę, bo jest wolna. Grzech nie skorzystać, zwłaszcza, że od kwietnia czekała na nas beczka. Za całkowitą darmoszkę! W prezencie! Nie jest to pierwsza lepsza beczka, bo do niej nie potrzebowalibyśmy dostawczaka. Pognaliśmy więc, załadowaliśmy nie bez trudu i jest!
Obok beczki stoi "normalne" krzesełko, w standardowej wielkości - to dla porównania. Kawał beki, prawdaż? Jeszcze pachnie alkoholem - winem, piwem, trudno powiedzieć. Nie otwiera się, ma tylko drewniany szpunt. Jak dla mnie może być altanką, zmieszczę się spoko. Jakieś inne pomysły?
Dziękuję Justynko i Wojtku!!!





W międzyczasie dowiedzieliśmy się wreszcie, gdzie znika Wałek, kiedy przenika przez dziury w płocie. Tu znika:

"Oto słynny Lucek, o którym już na pewno nie raz słyszeliście, kiedy opowiadał o nim Kuba Strzyczkowski. Dziś Lucek wpadł w odwiedziny na Myśliwiecką.(klik)"
 
 A tutaj słynny Wałek (Lucek, też coś!) po powrocie z wycieczki:
Rozumiem, że wieje do Trójki, w końcu słucha na okrągło, to gdzie ma wiać? Ale bez przesady! Chyba, że po autografy poleciał.
I wiadomość z ostatniej chwili, sprzed godzinki: kolejny karnisz padł:
 Nikt nie zgadnie dlaczego. Sprawca, jakby nigdy nic poszedł spać. Szuflada była zajęta, ale dooobra, bąbelkowa koperta też jest fajna. Można spokojnie oddać się ablucjom:
I poddać się ablucjom:
Poza tym nuuudy!

Chyba, że szpaki wpadną uraczyć się naszymi czereśniami...

Zdjęcie zrobiłam przez okno
 W takim razie ekscytującego weekendu! Na jego dobry początek - suplement! Zapomniałabym o najświeższych kfiatkach, a są nadzwyczaj smakowite!



- Sprzedam płotek roczny na grób ziemny, który znacząco poprawia estetykę grobu.
- jestem pracowitym pracownikiem szukam pracy jako brukarz potrafię kłaść krawężniki obrzeża i pukać kamień
- Patyczaki to wspaniałe owady uspakajają nadają się dla każdego!
- Zaletą jedną z wielu tych kolumn jest to że nawet gdy nie słuchamy głośno , dzwięk aż kipi energia ,, jest rytmiczny i tak nabuzowany,jakby przed sekundą wypił duszkiem trzy wódki z Red Bullem
- Tłumikdo pilarki STIHL 028. - był spawany od środka i od lewej strony ma otwór po gwindzie
- Konsola jest bardzo poszanowana przez zemnie Zabezpieczam ją przed rysami kładąc pod nią ręcznik Trochę to głupie ale jestem na nią wrażliwy.
- Malkament (w postaci defektu) polega na tym iż pewnego dnia podłączyłam telefon na noc pod ładowarkę rano uruchomił sie sam telefon bez wyświetlacza
- Lampa dekoracyjna. Bombluje zawartością po rozgrzaniu się.
- SPRZEDAM drukarkę wielofunkcyjną firmy HP model 3070. nie drukuje, a poza tym sprawna.
- Ławeczka w bardzo dobrym stanie - sprzedaję bo mam tyle dzieci, że czasu na niej położyć się nie mam
- Sprzedam pierścien dopochwowy. Zapakowany Farmakologicznie... sprzedaje poniewaz nie uzywam antykoncepcji. 
- Witam mam na sprzedanie Tableta 9.7 z etuitem i klawiatura

środa, 18 czerwca 2014

CO SIĘ STAŁO Z NASZĄ KLASĄ...

Na pewno znacie tą piosenkę Jacka Kaczmarskiego sprzed lat. Mnie przypomniała się ona dzięki  wydarzeniom z ostatnich dwóch dni. Otóż przedwczoraj szukałam w pudłach starych zdjęć związanych z historią mojej rodziny, potrzebnych mi do pewnego przedsięwzięcia, w którym pomaga mi CudArteńka:))) Ale o tym kiedy indziej... Szukając, natknęłam się na  grupową fotografię mojej klasy 8a pod kolumną Zygmunta podczas wycieczki do Warszawy. A wczoraj kolega z liceum przysłał mi na maila kolaże fotografii z naszych czasów licealnych, przygotowywane na jubileusz naszego liceum, który miał miejsce dwa lata temu. Była prezentacja "Tacy byliśmy..." i  "Tacy jesteśmy"... No cóż, nie muszę mówić, że rozbieżność wizerunków w niektórych przypadkach była zaiste wielka:)))  Uznałam , że to impuls do popełnienia posta o "naszej klasie".



Wspomnienia pchają się drzwiami i oknami, wracają twarze, wydarzenia, cytaty... Kalipso u siebie na blogu napisała, że dziwne rzeczy się pamięta... Bardzo dziwne, potwierdzam.
A więc klasa ósma, wycieczka do Warszawy, hurrra!! Nie pamiętam muzeów, ani noclegów, pamiętam jak na Starym Mieście koleżanka X dała w pysk koledze Y , bo ją klepnął w pupę... Koleżanka X doktor historii sztuki, kolega Y niestety nie żyje... Nie żyje trzech chłopaków z tej klasy, nie żyją dwie koleżanki.  Z tej wycieczki pamiętam również jak zatrzymaliśmy się na obiedzie w restauracji w Białobrzegach, gdzie uraczono nas niezbyt smaczną zupą pomidorową, a gdy z kuchni wychynął kucharz, który zapragnął przyjrzeć się naszej wycieczce i uśmiechnął się szeroko, ukazując JEDEN JEDYNY ząb na środku paszczy, to pół zupy wylądowało na obrusie, bo się tak krztusiliśmy ze śmiechu. No i wożenie się po schodach ruchomych, które były wielką atrakcją w owym czasie:)) Ja się alienowałam i uważałam, że to straszny obciach...

( przepraszam za te plamy, ale przez te lata coś się mogło wylać...)

Z częścią osób z tej klasy poszliśmy razem do liceum, z częścią już się nie spotkałam i nie wiem, co się z nimi dzieje. A chciałabym... Składanki zdjęciowe otrzymane od kolegi przypomniały czasy licealne, przystojnych kolegów, fajne dziewczyny... Najlepsze były z pochodów pierwszomajowych! Panowie z flagami i szturmówkami, dziewczyny z bibułkowymi kwiatami... Pamiętam ten pochód, gdy miałyśmy pokazy grupowe pod skocznią. Przedsięwzięcie było duże, bo obejmowało kilka szkół średnich i koordynacja nie była prosta, było mnóstwo prób i w szkole, i na stadionie. Miałyśmy czerwone bluzki-tuniki z kloszowymi rękawami, czarne bądź granatowe spodnie-szwedy, pałętające się wokół nóg a w rękach bibułkowe kwiaty przymocowane gumkami do rąk. Cały pokaz odbywał się do melodii "Moja droga ja cię kocham..." Masakra! A clou wszystkiego było to, że podczas pochodu zaczął padać śnieg i jak pokazy się odbywały to padało już nieźle, bibułkowe kwiatki rozmiękły i wszyscy się modlili, żeby jak najprędzej się skończyło. Na drugi dzień 2/3 dziewczyn nie przyszło do szkoły, bo się przeziębiły w tych kloszowych rękawach. Mnie się udało, dzięki zapobiegliwości mojej mamy, która kazała mi ubrać pod tunikę biały golf (elastyczny, fuj!!!).

Bardzo żałuję, że nie mam żadnych zdjęć z tzw. Dni Klasowych. Każda klasa miała swój tydzień i miała na dużej przerwie przygotowywać jakieś atrakcje, a potem nauczyciele mieli oceniać, która klasa najlepiej wypadła i miały być nagrody ( z których chyba nic nie wyszło, o ile pamiętam). Najpiękniejszy był pokaz mody, w którym poprzebierałyśmy chłopaków za dziewczyny. Pomysł oklepany, ale jakie wykonanie!!! Na przykład kolega J ubrany w czarną balową suknię mojej mamy oraz żółty kapelusz z szerokim rondem, puszczający oczko do panów ( nawiasem mówiąc mało nie umarłam ze śmiechu, jak na sali gimnastycznej, gdzie się przebieraliśmy, nudziło mu się czekać, wziął piłkę, zgarnął fałdy sukni i kopnął na bramkę, kapelutek mu się ździebko przekrzywił:)) Nawet część nauczycieli go nie poznała... A drugi kolega, o niebanalnej urodzie, w kwiaciastej mini i glanach... Był także mecz bokserski Dawida z Goliatem, czyli najmniejszego kolegi z naszej klasy z największym (rozmiar buta 46, teraz to norma, ale wtedy takich numerów nie było i ciągle był wyrzucany z klasy za brak obowiązkowego obuwia zwanego juniorkami - dopiero jak przyniósł zaświadczenie, że takiego rozmiaru nie produkują, to mu dali spokój). Oczywiście wygrał Dawid .

Wracam do tytułu, co się stało z naszą klasą? Różnie się koleje losu ułożyły, jedni zostali, inni wyjechali w Polskę albo i w szeroki świat. Są i prawnicy, i lekarze, i biznesmeni, a są i tacy, którym nie do końca się powiodło, a niektórych po prostu już z nami nie ma... Są i matki wielodzietnych rodzin, są dziewczyny samotne, są i wdowy. Przekrój jak w całym społeczeństwie. Chciałabym wiedzieć, co się z niektórymi dzieje, straciliśmy kontakt po szkole. Z niektórymi przyjaźnię się do dziś i utrzymujemy stałe kontakty.
Gdy patrzę na zdjęcia ze składanki "Tacy jesteśmy..." widzę ten upływ czasu (chociaż niektóre koleżanki nietknięte zębem czasu, co stwierdzam z zazdrością!) , ale go nie czuję... Kiedy, jak, minęło te 37 lat od matury???? Jakim sposobem?? A mnie ten czas licealny wydaje się na wyciągnięcie ręki, pamiętam go tak dobrze, jakby to było wczoraj, najdalej przedwczoraj... Lepiej go pamiętam niż okres studiów, dziwne... Dziwne jest to poczucie czasu, teoretycznie zdaję sobie sprawę z tego ile mam lat, ale wewnątrz tego w ogóle nie odczuwam, jestem tą mną sprzed iluś tam lat, tylko z większym doświadczeniem... Tylko chyba rzadziej spoglądam w lusterko:))

Na koniec chciałam was uraczyć piosenką Leonarda Cohena "Anthem" (Ring the bells...) wykonaną cudownie przez  Perlę Batalla i Julie Christensen na koncercie poświęconym Cohenowi w Australii. Ma to związek z moim wspomnieniami, bo jako oddana jego fanka spisywałam w liceum z kaseciaka jego teksty i usiłowałam tłumaczyć na własną rękę...  I nie chwaląc się, byłam na jego słynnym koncercie w Sali Kongresowej w latach 80-tych:)))



A co stało się z waszymi klasami?

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Kobiety w życiu kobiety - autorka: Kalipso

Ten wpis to nagroda, którą wygrała Kalipso, a właściwie jej potomstwo w konkursie na portret Chaberka jako ilustracji do mojej bajki. Nagrodą było udostępnienie kurniczych łamów dla rodzicielki zwyciężczyni, a obecność Kalipso u nas to też nagroda dla nas:)) Być może trochę zawile wyszło, ale wiecie o co chodzi. A chodzi też i o to, że Kalipso pięknie pisze i można poczytać jej bloga: http://entliczkowo.blogspot.com/

A teraz już oddaję głos Autorce:

KOBIETY W ŻYCIU KOBIETY

Pukam nieśmiało... Nikt nie odpowiada. Otwieram drzwi, pusto... Ani śladu Dzikich Kur, tylko kubki z niedopitą herbatą przy stole, grzędy kocem przykryte. Słychać muzykę. Ciepło, a za oknem wiatr, krople deszczu bębnią o szyby... Rozgoszczę się, bo mam przyzwolenie. Opowiem Wam coś.
Wyprowadziłam się ze wsi, gdzie dość długo pracowałam i pracę swą lubiłam, do miasta, w którym, wydaje mi się, wegetuję. Oczywiście zajęć mam dużo, bardzo dużo, dzieci, dom, obiadki... Czegoś jednak mi strasznie brakuje. Na pewno czasu na drobne przyjemności, takie naprawdę drobne - książki, film... I snu więcej by się przydało. I tęsknię do ludzi, bo znajomych nie mam tu wcale. Na szczęście jest telefon, Internet. Dzięki nim jestem w kontakcie z tymi, których gdzieś tam za sobą zostawiłam. Niektórych zaczynam odkrywać na nowo.
Na nowo odkryłam i poznałam pewną trochę starszą ode mnie dziewczynę. Dziewczyna ta nie miała w życiu łatwo. Urodziła się w ubogiej rodzinie, na wsi. Rodzice jej dbali często z dużym poświęceniem o codzienny byt, ale nie myśleli o zaspokajaniu potrzeb emocjonalnych dzieci, nie zastanawiali się nad ich poczuciem bepieczeństwa, własnej wartości... Problemy, z którymi się samotnie borykała, były z pewnością za duże, aby mogły je udźwignąć wątłe barki dziecka. Jednak to dziecko, jak małe drzewko wystawiane na pastwę wiatrów, deszczów i burz, rosło, stawało się coraz silniejsze. W końcu przyszedł moment, że dziewczyna mogła sama zadecydować o sobie. Wyjechała do dużego miasta, gdzie zaczęła się uczyć, pracować. Wsparcie rodziców otrzymała, bo to byli w gruncie rzeczy dobrzy i inteligentni ludzie, tylko sami mieli deficyty wyniesione z własnych domów rodzinnych. A ona poradziła sobie z kompleksami, bo miała ogromne, z biedą i z brakiem wiary we własne możliwości. Ułożyła sobie życie szczęśliwie, stworzyła ciepły dom, w którym jej syn czuje się dobrze i bezpiecznie.
Na nowo też poznaję moją koleżankę, niewiele ode mnie młodszą. Zdolna, błyskotliwa, pracowita, spełniona... Jak każdy, ma swoje problemy, ale wydaje się, że jest szczęśliwa. Tylko spojrzenie ma zawsze takie poważne, czujne, przenikliwe. Jako nastolatka straciła oboje rodziców, została sama z braćmi. Po tej stracie szybko dojrzała i mam wrażenie, ze cały czas żyje tak, jakby chciała tego jej mama - nauczycielka. Nigdy nie lubiła opowiadać o sobie, zawsze była nieufna, niełatwo było do niej dotrzeć. Dziś ma córeczkę, jest żoną, a przede wszyskim przebojową kobietą. Przebojową, a jednocześnie ostrożną, przewidującą... Dobrze mi się z nią rozmawia.
Odnawiam też kontakty z moją przyjaciółką z dzieciństwa. Ta znajomość wiele przetrwała, bo jesteśmy z zupełnie innej gliny ulepione. Ona beztroska, czasami naiwna, ma to coś, czego mi strasznie brakuje - wieczny optymizm, wiarę w siebie. A długo miała w życiu pod górkę. Gdy była bardzo mała, jej matka zostawiła ją i ojca i poszła swoją własną drogą. Macocha, która pojawiła się potem, traktowała ją po macoszemu. Od zawsze wiedziała, że musi szybko się usamodzielnić. Mimo rożnych przejść w dzieciństwie, różnych traum, zawsze była osobą z sercem na dłoni, ufną, radosną, otwartą. Nikogo o nic nie obwiniała, nie miała żalu... Bardzo wcześnie wyjechała z Polski. Bez znajomości języka i z pustym portfelem trudno jej było na początku. Jak trudno, wie tylko ona sama. Spotkałyśmy się po latach w jej zagranicznym domu. Miała przystojnego, sympatycznego chłopaka, jego rodzina traktowała ją jak córkę. Niestety szczęście nie trwało długo, chłopak w wyniku nagłej i krótkiej choroby zmarł. I znowu została sama. I dalej parła do przodu. Pokończyła jakieś szkoły, kursy. Buduje ciągle swoje życie z tą samą wiarą, że się uda. Nadal tak samo delikatna i ufna, a jednak niezłomna.
To tylko przykłady zwyczajnych, a jednocześnie niezwyczajnych kobiet w moim życiu. Jest ich dużo więcej. Czasami mam wrażenie, że wcale ich nie znałam. Dlatego jeszcze raz chcę się z nimi zaprzyjaźnić, oswoić... Mam taką potrzebę, jak nigdy. Podziwiam je. Zaczynam lepiej rozumieć, dostrzegam te wartości, które sprawiają, że są wyjątkowe, siłę, czasami heroiczną odwagę... Czerpię od nich energię, inspirację do swojego własnego życia. Dzięki nim weryfikuję siebie jako kobietę, matkę, żonę. Uświadamiam sobie, że właściwie to tak było zawsze. Dostrzegam w sobie cechy swojej matki, jej gesty, spojrzenia, zachowania. Przypominam sobie, jak wielki wpływ na moje, także te najważniejsze decyzje życiowe, miały inne kobiety. Odkopuję spod piasków niepamięci swoje stare autorytety – polonistkę z podstawówki, pierwszą prawdziwą przyjaciółkę, pewną poetkę...
Nie zapominam o tym, że istnieją cudowni, mądrzy mężczyźni. Uważam, że posiadam taki okaz w domu. Dopiero teraz jednak zaczynam czuć się kobietą z krwi i kości. Na pierwszym miejscu jestem właśnie kobietą, nie matką nawet, nie żoną, tylko kobietą. Nie czuję się feministką, choć może coś tam z feministki w sobie mam, ale czuję jedność i ze starszą, opisaną przeze mnie dziewczyną, i koleżanką ze studiów, i z przyjaciółką z dzieciństwa, i z paniami z przedszkola córek, i z tą miłą, nieporadną babcią, która mieszka obok.
Może to w końcu dojrzałość mnie dopadła, poprzez takie przemyślenia?
A co Wy, Dzikie Kury, o tym wszystkim sądzicie?